Wystarczyło jedno uprzejme zdanie, by na polskiej scenie politycznej zawrzało. Dyplomatyczny uśmiech i pozornie łagodne słowa wywołały pytanie, kto tak naprawdę rozdaje karty w polskiej polityce na forum europejskim? Odpowiedź nie była natychmiastowa — najpierw rozległo się echo tych wydarzeń.
Polityczna iskra zapłonęła jednym zdaniem
Na pierwszy rzut oka sprawa wydawała się zwykłym sporem o styl wypowiedzi. Prezydent podczas międzynarodowego wystąpienia przedstawił odważną wizję Unii Europejskiej, podkreślając większą rolę państw członkowskich i postulując zmniejszenie brukselskiej centralizacji. Brzmiało to jak dyskusja programowa, a nie konflikt o kompetencje. Problem tkwił jednak głębiej — dyplomacja to nie tylko to, co się mówi, ale również z czyjego mandatu się działa.
To właśnie ten szczegół wywołał burzę w mediach społecznościowych, od entuzjastycznych reakcji „nareszcie ktoś mówi wprost” po krytyczne głosy: „stop solowym popisom”.

Kto reprezentuje państwo?
Początkowo sprawa wydawała się jedynie kwestią stylu, ale szybko ukazała fundamentalne rozdarcie. W polskim systemie to rząd odpowiada za politykę zagraniczną i europejską, a prezydent może wyrażać opinie, ale nie składać wiążących propozycji negocjacyjnych bez upoważnienia rządu.
„Uprzejmie informuję…” – rzecz w mandacie
Kluczowa wypowiedź padła od Radosława Sikorskiego, który na portalu X napisał:
„Uprzejmie informuję, że Rada Ministrów nie upoważniła Pana Prezydenta do składania propozycji zmiany traktatów europejskich.”
Post ten pojawił się 25 listopada i szybko zyskał rozgłos. Tego samego dnia prezydent Karol Nawrocki podczas konferencji w Pradze ogłosił „polski program” reform Unii, który obejmował m.in. likwidację stanowiska szefa Rady Europejskiej oraz zmiany procedur głosowania — czyli bezpośrednie zmiany traktatów.
Prawo a polityka – rozdzielenie kompetencji
Wpis Sikorskiego był wyraźnym ostrzeżeniem od rządu. Zwolennicy prezydenckiego stanowiska podkreślali, że prezydent ma prawo do własnej opinii. Jednak kontekst propozycji Nawrockiego nie był jedynie zwykłą wypowiedzią, a sygnałem politycznym z oficjalnym charakterem, co wywołało dodatkowe napięcia między Ministerstwem Spraw Zagranicznych a Pałacem Prezydenckim.
W mediach pojawiały się oskarżenia o działania na rzecz tzw. „gruntu pod Polexit” oraz deklaracje wspierające wyważony kurs wobec Unii Europejskiej — pozostając w niej, ale „nie pod dyktando”.
Analiza korzyści politycznych
W praktyce żadna wypowiedź nie uruchomi konwentu traktatowego bez jasnego mandatu rządu, więc obecna sytuacja to raczej solowy występ niż wspólne działanie. Z politycznego punktu widzenia obie strony mogą na tym zyskać — prezydent buduje wizerunek obrońcy suwerenności przeciwko centralizacji, a rząd przedstawia się jako strażnik formalności i orędownik proeuropejskiego kursu.
To jednak zapowiedź dłuższej batalii: Pałac Prezydencki będzie mówił o reformach, a MSZ przypomni o braku upoważnienia. Według informacji z otoczenia prezydenta, konflikt z ministrem spraw zagranicznych jest wykorzystywany do wzmacniania jego marki politycznej.
Polityczny teatr z wieloma aktorami
Cała sytuacja ukazuje, jak delikatna i pełna niuansów jest polityka zagraniczna Polski, zwłaszcza w kontekście Unii Europejskiej. Dyskusje traktatowe, propozycje reform oraz mandaty do negocjacji to nie tylko kwestie formalne, lecz także polityczne walki o pozycję Polski w Unii.
Międzynarodowa scena obserwuje te przepychanki z uwagą, zastanawiając się, kto naprawdę kieruje polską polityką europejską — prezydent czy rząd?